- Strona główna
- Wydarzenia
- Bożonarodzeniowe wspomnienia
Świąteczny czas sprzyja wspomnieniom. Przenieśmy się w świat dzieciństwa Elżbiety z Wielopolskich Czetwertyńskiej (1913–2004), której dziadkiem był Tomasz Zamoyski z Jabłonia, a wujkiem rzeźbiarz August Zamoyski. Fragmenty artykułu „Wigilie mojego dzieciństwa” pochodzą z tygodnika polonijnego „Głos Polski” z Toronto z lat 90. XX w.
„W warszawskim domu przy Wiejskiej 7 czas oczekiwania na święta rozpoczynał się dla nas, dzieci – Jasia, Juli, Bety i mnie – wraz z Adwentem i zakazem zabaw, wizyt i podjadania czekoladek. Razem z (…) naszą szwajcarską nianią, chodziliśmy do kościoła, uczyliśmy się kolęd, przygotowywaliśmy prezenty dla rodziny i dzieci ze szpitala na Litewskiej (…). Do szpitala wędrowały zrobione przez nas książeczki i kosze ze słodyczami, a do salonu, rozłożone na meblach, nieopakowane prezenty dla najbliższej rodziny: wyszyte pod czujnym okiem niani poduszeczki, serwetki, chusteczki... Pamiętam, że największy kłopot był z Dziadulem, Tomaszem Zamoyskim [1861–1935, syn Augusta i Elfrydy z Tyzenhauzów, mąż Ludmiły z Zamoyskich, ojciec Elżbiety, Elfrydy i Augusta], który zawsze na zimę zjeżdżał z Jabłonia do Warszawy. Co roku podpytywany na okoliczność prezentu, zawsze doradzał: "Nie wiecie co?! Kupcie mi trumnę". Zwykle kończyło się na kalendarzu ściennym ze zrywanymi kartkami, którymi Dziadulo odliczał czas do następnej "Gwiazdki". Na roraty nie chodziliśmy, ale pamiętam służącą mamy, pannę Bronię, która w zielonym płaszczyku z futrzanym kołnierzem z nieodłączną świecą w ręce, bo śnieg ledwie, ledwie rozbielał ciemności, wychodziła na nabożeństwa roratnie do kościoła św. Aleksandra na placu Trzech Krzyży. Do kolacji zasiadaliśmy nie czekając pierwszej gwiazdki, bo trudno ją było wypatrzyć na wielkomiejskim niebie. Przy długim, przykrytym śnieżnobiałym, zdobnym w herb Zamoyskich obrusem stole spotykali się wszyscy wujowie, ciotki, stryjowie... Przyjeżdżała ze słowackich Brestowan babunia Zamoyska "węgierska" [Ludmiła Zamoyska] z koszami i pudłami łakoci, egzotycznych, aromatycznych, zupełnie nam nie znanych... Babcia (…) była niekoronowaną królową bożonarodzeniowych świąt, podziwianą, ukochaną i przez dzieci – zawsze z wielką niecierpliwością wyglądaną. Z wytwornymi, wiedeńskimi prezencikami zjawiała się ciocia Róża Zamoyska [Róża Maria Elżbieta Zamoyska, 1862–1952, córka Stanisława Kostki Zamoyskiego z Podzamcza]. Ze swoich przepastnych kufrów wyciągała a to wymarzone pióra wieczne, a to dzienniczek z datami, a to pachnące pamiętniki, w których można było zapisywać najskrytsze tajemnice... Na stole rozsypywano siano, którego źdźbła wyciągane spod obrusa wróżyły długość życia. Dziadulo Zamoyski przełamywał ukradkiem słomkę i mówił z udanym smutkiem "Widzicie, ile życia mi zostało!!". Należało to do rytuału wigilijnych spotkań i Dziadulo nigdy nas nie zawiódł. Wigilia zawsze była przygotowana według starych tradycji, ale na stole nie było dwunastu dań. Mama, pochodząca ze słynącego z oszczędnego gospodarowania rodu Zamoyskich, nie pochwalała marnotrawstwa i zbytniej wystawności nie tylko na co dzień, ale i od święta. Jej kuzyn, bogaty Zamoyski z Kórnika, pytany, dlaczego jeździ trzecią klasą, odpowiadał: "Bo nie ma czwartej". Mama uważała, że wigilia to uczta ubogich, bo wszystko co na nią się składało, to strawa biednych ludzi: postny barszcz, zupa grzybowa, kluski z makiem, kutia, która zawładnęła wigilijnymi stołami jak Polska długa i szeroka. Nawet opłatek to chleb ubogich, jako że od przaśnego chleba pochodzi. Nasz obiad – wieczerza, bo tego dnia skrupulatnie przestrzegano postu, składał się z zupy grzybowej, czerwonego barszczu z uszkami, pieczonej w całości ryby, krążków smażonego szczupaka, śledzi, łamańców z makiem, obowiązkowej kiszonej kapusty (z cukrem dla Dziadula) kompotu z suszu, bakalii. Po kolacji do herbaty i kawy podawano na pięknej, angielskiej zastawie malowanej w niebieskie pejzaże – pierniki duże jak chleb, małe katarzynki, "brukowce" od Wedla z różową polewą i przysmak nad przysmakami – struclę z masą orzechową. My, dzieci, kręciłyśmy się w męce oczekiwania na magiczny dzwonek, którego dźwięk otwierał zamknięte drzwi salonu. Rytuał picia kawy i herbaty zdawał się nie mieć końca, liczyliśmy każdą filiżankę, z przerażeniem stwierdzając, że dorośli są w stanie wypić litry tych napojów. Nareszcie wymarzony dźwięk otwierał podwoje salonu, gdzie zachwyconym oczom dzieci ukazywała się po raz pierwszy choinka. Wysoka, wspaniała, przybrana przez służbę we wszelkie kolorowe bańki, włos anielski, łańcuchy, ptaszki, zwierzęta...Wisiał tam również wąsaty dziadek, którego nazywaliśmy Piłsudskim, a którego Tomasz Zamoyski z racji niechęci do Marszałka zwał – Dziadem. Drzewko gorzało od świateł osadzonych w lichtarzykach świeczek i zimnych ogni, które rozświetlały magiczne, czerwone okienko w rozłożonej na choince papierowej szopce. Niania zasiadała do fortepianu i aż do północy śpiewaliśmy kolędy z wydanych w Kijowie "Kantyczek". Potem szliśmy na pasterkę na Wilczą do Przytuliska, gdzie siostry zakonne miały małą kaplicę dla swoich protektorów. Warto wiedzieć, że bogato rodziny arystokratyczne spełniały w Polsce rolę instytucji charytatywno-opiekuńczej, wspomagając parafie, zakony, szkoły, kółka teatralne, związki strzeleckie... Wszystkie te obowiązki wypełniano godnie z poczuciem obowiązku wynikającego z głęboko zakorzenionej, paternalistycznej tradycji. Wraz ze mszą pasterską kończyła się najdłuższa i najpiękniejsza noc w roku, która niegdyś przez wieki kończyła stary rok.”
Opr. A. Fic-Lazor